czwartek, 20 grudnia 2012

2012/2012

Czy to nie dziś powinien być ten koniec świata? Proszę bardzo, oszczędzę trochę zdrowia przed sobotnim obiadem, bo naprawdę nie wiem, jak i gdzie wszystkich usadzę, i co podam, co to za tradycja w ogóle, żeby się obrzerać przed świętami? Ale nic to, biorę głęboki oddech i idę... kupować ostatnie prezenty, ała! Jakoś tak czuję się wyżuta i wypluta, gdzie mój entuzjazm, hip, hip hura, gdzie? Idą święta, idą, choinkę mamy taką kurwa śliczną, że dostała ponad 50 lajków na fejsbuniu, jego choinka, jego toast, nie lubię tego. Nie lubię być pominięta, niewidoczna, transparentna. To wszystko przez Franka. On nie rozumie dlaczego? O co? Wybuchłam, ale nie na całego, tylko tak trochę, przepraszał, już mi lepiej, bo to bez sensu, żeby mi gorycz zalała święta, bo przecież może być miło, może, ale... jeszcze jego brat z żoną, której nie kocha, ale boi się rozwodu i zasłania się dobrem dzieci, i rodzice, ojciec, który wszystko wie najlepiej i mama z wiecznie skwaszoną miną, naprawdę, niech to nie będzie ta kropla, która się przeleje, niech będzie miło. Lubię jak jest miło. Hej, no to uśmiechajmy się do siebie i zapomnijmy o wszystkim złym, okej? Ja spróbuję i napiszę jak było, ale to dopiero w styczniu. Jeśli nie nastąpi koniec świata, a naprawdę dziś to mi wszystko jedno... O! a gdyby nastąpił, to wyznanie: "Będę Cię kochał do końca świata" może być nawet prawdziwe, no to do roboty i najlepszego!

środa, 19 grudnia 2012

12/19/2012

Słowo się rzekło, indyk u płotu. Zamówiłam świeżego, odbieram w sobotę i zaczynam tany.
Moja mama przyjedzie w piątek z uszkami, śledziem, bigosem i keksem, Franek żąda mozzarelli i gołąbków, a ja naprawdę chciałabym, żeby był już dwudziesty szósty, być w samolocie do Londynu i mieć wszystko w dupie. 
A tym czasem, Merlot mi się skończył... pomysł z burakami w balsamico, bardzo mi się podoba, muszę tylko sprawdzić, czy mam jeszcze balsamico. 

Stefan Banica to taki rumuński Elvis Presley skrzyżowany z Shakin Stevensem, byliśmy na jego koncercie, miał być świąteczny, ale po kilku piosenkach zmienił się w rockendrolowy, też fajnie. 
Jeśli któraś z pań jest ciekawa, jak wygląda rumuński playboy to proszę bardzo:
O! a to jest nawet nagranie z tegorocznego koncertu:

Wczoraj zrobiłam przedświąteczną kolację, nie wiem jak mi się to udało, naprawdę, bo piekłam kaczkę, bawiłam się z Sandrą, piekłam schab, śpiewałam, ganiałam, rozprawiałam się ze specjalistami od pieca, zmywałam podłogę, nakrywałam do stołu, szukałam bombek, prasowałam obrus i sprzątałam jednocześnie, a Emma na cały dzień ugrzęzła w urzędzie imigracyjnym. Byłam gotowa na pięć minut przed pierwszymi gośćmi, perfekcyjna pani domu, to mało. 
Kaczka wyszła świetna, schab też niezły, właśnie kawał schabu wylądował mi na spodniach więc, to chyba znak, że już mam więcej nie pisać głupot. 

piątek, 14 grudnia 2012

12/14/2012

W nocy naprawdę było minus szesnaście, więc zabrałam psy do domu. Większy w garażu uruchomił alarm nad ranem, nie wiem jak to zrobił, całą noc nic, a o piątej rano, sru i wyje. Nikt się nie obudził tylko ja, no i tak to się wyspałam.
Za tydzień przylatują moi rodzice, nie ma przeproś, idą święta, a ja co? jestem w proszku i degustuję Merlota. Napotkałam wewnętrzny opór i próbuję go tym Merlotem rozmiękczyć. Mam już nawet pierwszy sukces w postaci pomysłu na sałatę z gotowanymi burakami i kozim serem. Ćwiczę dalej.

czwartek, 13 grudnia 2012

12/13/2012

Pęka mi głowa i skóra na dłoniach, co za ironia, naprawdę. Mam dziś taką fantazję seksualną, żeby się wyspać we wszystkich pozycjach, bo zaczynam przypominać zombie. Może niektórzy tak potrafią (Franek), ale ja nie mogę spać mniej niż cztery godziny, nie umiem tak funkcjonować i już.
A Franek dziś o piątej trzydzieści wlazł na dach, odśnieżył antenę, a potem poleciał sobie do tego Bilbao, gdzie w sobotę ma być siedemnaście stopni, skandal.
Znalazłam sposób na odśnieżanie, trzeba się wkurwić do granic możliwości i wtedy machanie łopatą to sama przyjemność, w ten oto sposób od wczoraj nie mamy śniegu na podjeździe, a mnie bolą plecy, ale tutaj Ketonal Forte jest bez recepty więc... Always Look On The Bright Site Of Life.

środa, 12 grudnia 2012

12/12/2012

Piękną mamy dziś datę, a w 1212 roku to już w ogóle były same dwunastki i jakoś świat się nie skończył, ale my mamy czekać do dwudziestego, tak? To czekamy, bez sensu, bo nie wiem czy mam płacić ten PIT-5, czy nie warto. No ale żarty na bok, bo nas tu całkiem porządnie przysypało i zawiało, zupełnie jak w styczniu. Wczoraj Franek zawiesił się na podjeździe i już prawie chciał powiedzieć, że to moja wina, ale na szczęście dla niego, nie powiedział. Perspektywa odśnieżania trochę mnie załamuje. Teraz wyszło słońce, ale podobno mam się nie cieszyć, bo w nocy przyjdzie minus szesnaście i wtedy dopiero będzie hardcore jak to całe błoto pośniegowe weźmie i zamarznie. Muszę pamiętać, żeby kupić sól. Rozrywkowo będzie, a jutro Franek zostawia nas w śnieżnej krainie i leci do Bilbao... nie, wcale nie jestem zła, ani zazdrosna, że u niego będzie plus dwanaście, a u mnie minus, wcale, ale niech najpierw odkopie antenę ze śniegu, bo będzie sabotaż.

Właśnie odkryłam, że onet, czy tam inny blog.pl skasował mojego starego bloga i tego pośredniego też... nie będę po nich płakać, no ale tak bez uprzedzenia? A może uprzedzali, tylko nie zwróciłam uwagi? No nic, czyli teraz to już zupełnie koniec patrzenia w przeszłość. Nawet już nie mam gdzie stawiać grubej kreski. Miałam ostatnio sen, taki z cyklu dziwne, co to miał mnie godzić z przeszłością, chciałam go opisać, tak na zakończenie, ale nie zdążyłam, widocznie tak miało być...bye, bye, baby, baby goodbye.

A w Bukareszcie jest radio, które od pierwszego grudnia, na okrągło i non stop aż do wyrzygania puszcza piosenki świąteczne, chyba powoli zaczynam mieć dosyć, ale jeszcze jest...90,8 FM.

wtorek, 11 grudnia 2012

12/11/2012

Franek ciągle jeszcze nie przestawił się na czas europejski, siedzi po nocach i zadaje mi głupie pytania, a ja naprawdę nie wiem, jak się nazywam o drugiej w nocy, i tłumaczę mu, że to nie brak zainteresowania tematem z mojej strony, bo jak najbardziej chcę jechać na wakacje w przyszłym roku i nie jest mi wcale obojętne gdzie pójdziemy na Sylwestra, ale normalni ludzie o tej porze śpią. A potem około drugiej trzydzieści Sandra budzi się na siku i cześć pieśni, tak mi się śni.

Jestem naprawdę złą dziewczynką, znalazłam paragon od jubilera, cholera, a miałam znaleźć zdjęcia, które zgubił Franek, ale znalazłam ten paragon, o ja pierdolę, nie, nie mogę się za bardzo podniecać, bo jeśli nie dostanę tego co tam było na tym paragonie to nie wiem, szlag mnie chyba trafi na miejscu.

Żeby za dużo nie myśleć zrobiłam wczoraj doradę. Tak, jestem mistrzynią, dorada wyszła boska, a że robiłam ją w piekarniku, to nawet tak bardzo nie śmierdziało.

Kudłata, moja Droga, wyjaśnij mi proszę dlaczego mrożony indyk jest do dupy, nie upieram się, ale wiesz ja tu w mięsnym nie mam znajomości, jest co prawda jeden sklep, w którym mogę mieć nadzieję na świeżego, ale w Carrefourze ani w Metro, nikt nie będzie mi sprowadzał jednego indyka, a już się nakręciłam, że to będzie indyk właśnie.

Ale moi Państwo, wigilia to za mało ("The World Is Not Enough"), w przyszłym tygodniu mamy gości we wtorek i w piątek na kolacji, w sobotę i niedzielę na obiedzie, a w poniedziałek jest wigilia. Strzeliłam sobie w kolano? Nie, w oba.

niedziela, 9 grudnia 2012

12/09/10/2012

Więc ma być koniec świata, tak? Jakoś tego nie widzę, ale mama Franka owszem. Co prawda nie każe nam jechać gdzieś na szczyt góry we Francji, ale ciągle o tym mówi.
Byliśmy na koncercie świątecznym orkiestry z Wiednia, wychodzimy a tu niespodzianka: wszędzie biało, jak makiem zasiał. Ślicznie, ciekawe jak długo jutro będę jechać do pracy. A pługi stoją w pogotowiu i patrzą, nie wiem na co, może czekają aż przestanie padać, żeby się nie narobić bez sensu.
Dosłownie w ostatniej chwili ubraliśmy w lampki choinkę przed domem, jak jeszcze była sucha i łatwa w obsłudze. A teraz... ładnie, tak biało i czysto, zupełnie nie jak w Rumunii.

Zapomniałam donieść, że cały czas mamy jednak to tajemnicze zwierzę, które tupie gdzieś w ścianie, ja stawiam na kunę. Jestem prawie pewna, że to kuna, ale nadal nie wiem, jak się jej pozbyć... dlatego wszystkie wskazówki na temat, jak pozbyć się kuny tudzież szczura, nietoperza, zabłąkanego jednorożca, albo nie wiem czego, są bardzo mile widziane. Z góry dziękuję i obiecuję, że skuteczne pomysły na eksterminację sublokatora zostaną nagrodzone.

sobota, 8 grudnia 2012

12/08/2012

Franek pojechał z psami na przegląd do lekarza, Sandra śpi, a ja chwilowo nie mam nic do ugotowani ani do prania, rozpusta. Na razie, odpukać, z tarasem mamy spokój i wygląda na to, że nie cieknie, zaczęły się za to znowu jazy z centralą. Ja nie wiem, jak to jest, że im droższy piec tym trudniejszy w obsłudze, powinno być odwrotnie, jak już się zapłaci za piec tyle co za przyzwoity, używany samochód to powinien czytać w myślach, a nie wyłączać się w środku nocy, albo podgrzewać wodę do 100 stopni Celsjusza nie wiadomo po jakiego grzyba. To tyle w kwestiach domowych.
Byliśmy z Sandrą na mikołajkach w ambasadzie, spóźniliśmy się pół godziny przez Franka oczywiście, a potem zginął Sandry prezent, ale i tak miło było. Mamy tyle słodyczy od Nestle, że nic tylko siedzieć i tyć.
Jestem złą dziewczynką i znalazłam swój prezent pod choinkę, spodziewałam się czegoś błyszczącego, a dostanę białą kamizelkę, kolorowe skarpetki i kalendarz, też fajnie, przecież nie będę się mazać, a błyskotkę sama sobie wybiorę. A Franek dostanie radio-budzik, o którym marzył, tak mniemam.

czwartek, 6 grudnia 2012

12/06/2012

Uroczo jest, a z nosa wyciekają mi wszystkie kolory tęczy. Wczoraj Franek zaprosił na kolację swoich rodziców, zostali na noc, ojcu było za gorąco, matce za zimno, w efekcie ona spała u Sandry w pokoju na kanapie, a on w gościnnym, a ja mam teraz dwa komplety pościeli do prania.
Święty Mikołaj był, gesty sympatii też, a teraz to najchętniej napiłabym się grzanego wina, ale ciągle jeszcze biorę antybiotyk, więc może jednak wezmę się do pracy.

wtorek, 4 grudnia 2012

12/04/2012

Nie oszukujmy się, nie potrafię gotować, bo katar całkowicie zajął moje kubki smakowe, a na ślepo nie potrafię. Ale starałam się... miła być ciorba de wakuca, czyli kwaśna zupa wielowarzywna na wołowinie, a nie wiem co wyszło. Na dodatek zakwaszałam ją cytryną, a te cytryny jakieś lewe i śmierdzą terpentyną, tak że nawet ja czuję, więc zupa też śmierdzi terpentyną. Syf z groszkiem. 
Poza tym to, jak to w chorobie, pranie, prasowanie, sprzątanie, gotowanie, Sandra domaga się, żebym układała z nią klocki, a ja mam przecież nie kasłać na dziecko. No i tak, a w nocy siódme poty więc znowu pościel do wymiany. Skąd się we mnie bierze tyle wody? 
Wpadł brat Franka, zabrać to co mu Franek przywiózł ze Stanów, usiadł na pięć minut, zaczęliśmy rozmawiać o Świętach, planach na Sylwestra, takie sruty-tuty o niczym, patrzę na niego, a on płacze, ale jak, normalnie ryczy. Ja pierdolę, jeszcze tego było mi trzeba i co ja mam zrobić? Najchętniej walnęłabym go w łeb i powiedziała weź się w garść chłopie i przestań się wygłupiać, ale on naprawdę płakał aż chlipał, więc nic nie powiedziałam, tylko siadłam obok i dałam mu chusteczki. Duże dzieci, przysięgam. Nie wiem, czy mówić o tym Frankowi, czy nie. Może po prostu miał gorszy dzień, a może ma depresję i ktoś mu powinien pomóc? Nie wiem. 

A propos Świąt, dostałam od Kudłatej przepis na indyka, tak zostałam uprzedzona, że jest czasochłonny, ale że aż tak? Ja się zmęczyłam już samym czytaniem... mam nadzieję, że to dlatego, że osłabiło mnie to zapalenie oskrzeli. Ja pierdolę... Czy indyk może być mrożony, czy musi być świeży? Kiedy powinnam go zacząć robić, żeby zdążyć na 24-go grudnia? Po co mi była ta wigilia w tym roku? Po co?

poniedziałek, 3 grudnia 2012

12/03/2012

Zacznijmy od końca... Mam zapalenie oskrzeli, przynajmniej tak mi się wydaje, jeśli dobrze zrozumiałam rumuńską panią doktor. Mam siedzieć w domu, nie kaszleć na dziecko i przez siedem dni łykać antybiotyk. Pięknie. A za oknem wiatr wyje tak niemiłosiernie, że zaraz wyjdę z siebie i stanę obok. Naprawdę, nie da się chorować w takich warunkach.

W sobotę wróciłam z Paryża w takim stanie, jakby mnie ktoś obił kijem, ale oczywiście pojechałam jeszcze na zakupy i przydźwigałam dziesięć siat nie wiem do końca czego, a w międzyczasie byłam z Sandrą na placu zabaw i zrobiłam obiad. W niedzielę było gorzej, bo jak pochylałam głowę, to miałam wrażenie, że mi wypadną wszystkie górne zęby (na szczęście to podobno tylko katar w zatokach i zęby jeszcze mam), ale nie mogłam się mazać, tylko zebrać do kupy i odebrać Franka z lotniska. No i w końcu doczekałam się szlafroka z Victorii Secret, nie jest tak puchaty, jak ten z zeszłorocznej kolekcji, ale też różowy.

W Paryżu było zimno i chaotycznie, ale sama chciałam tam pojechać, chciałam już sześć lat temu, ale nie było powodu, teraz powód był naciągany, ale jeśli pojechałam raz, to teraz będę już jeździć co roku, tak to działa i o to chodziło, więc mimo zachrypniętego głosu i dreszczy w piątek wieczorem, było warto. Oooo Champs Elyseeeees...

Zanim poleciałam do Paryża, byłam na pogrzebie mamy przyjaciela Franka. Sama, bo Franek był w Stanach. Nie wiem czy orientujecie się jak wygląda żegnanie zmarłego w tradycji prawosławnej, ja coś tam wiedziałam, ale na pogrzebie byłam pierwszy raz. Trauma. Naprawdę, jest tak smutno, że pęka serce.
Pani Marianna, którą znałam i ostatni raz rozmawiałyśmy chyba trzy tygodnie temu, długo chorowała na raka. Było źle, raz gorzej, potem lepiej, były operacje, chemia i tak dalej. Na wiosnę było bardzo źle, ale teraz, trzy tygodnie temu, siedziałyśmy razem przy stole, Sandra u niej na kolanach, wzniosłyśmy nawet toast czerwonym winem, niestety potem nagle zaczęło być znowu bardzo źle. Ostatnie dni cierpiała okropnie, a rodzina razem z nią. Umarła w domu, w niedzielę. W Rumunii, jest inaczej, bo ciało prawie zawsze zostaje w domu, a bliscy czuwają, bo zmarły nawet przez chwilę nie powinien być sam. Przychodzi rodzina, przyjaciele, znajomi, każdy się żegna, zapala świece, wspomina, płacze i tak 24 godziny na dobę, aż do pogrzebu. Kiedyś w Polsce też tak było, albo podobnie, ale teraz chyba nawet na wsiach odchodzi się od tej tradycji.
Pogrzeb był we wtorek, ksiądz przyjechał do domu, wyniesiono trumnę (otwartą, bo zamykają dopiero na cmentarzu), a po drodze ktoś stłukł gliniane naczynie, żeby odgonić złe duchy. W kościele nie rozumiałam zupełnie nic, ale co tu rozumieć... księża śpiewali, wszyscy stali ze świeczkami, były wieńce jak u nas, ale był też stół z chlebem, winem i koliwą. Koliwę robi się specjalnie przy okazji pogrzebów, albo wspominania zmarłych, to płatki owsiane z wodą, miodem i orzechami, dobre, chyba na osłodę życia.

W Warszawie znowu byłam tylko cztery dni, za każdym razem razem obiecuję sobie, że następna wizyta musi być dłuższa, a i tak wychodzi jak zawsze. Więc było tak: szybko, szybko, zakupy, plotki, sprawunki, szybko. Udało mi się dostarczyć sery, ale wstyd okropny, bo mój ojciec przysięgał, że tego sera z poprzedniej, wrześniowej dostawy nie otwierał, a jakimś cudem był jednak otwarty... tak, ser owczy po dwóch miesiącach śmierdzi niemiłosiernie, niestety rozlał się w torbie, w której były pozostałe trzy, nowe sery, a miały być ładnie opakowane... obciach jak cholera, a smród w samochodzie mojej mamy, w której to wszystko się wydarzyło, jeszcze większy. To tyle w kwestii kontrabandy.
A i jeszcze muszę sobie zapamiętać, żeby nigdy więcej nie pić drogiej whiskey, która śmierdzi jak podkłady kolejowe, zbyt wyrafinowany smak dla mojego podniebienia. I nadal będę przysięgać, że zapalenie oskrzeli mam dlatego, że zmarzłam na pogrzebie i nie ma to nic wspólnego ze staniem na tarasie w samej bluzce w nocy z soboty na niedzielę, ale było śmiesznie. Czy ja kiedyś zmądrzeję? Wątpię.