poniedziałek, 30 stycznia 2012

01/30/2012

Jak dobrze wstać skoro świt... zapomniałam, że zakręciłam kaloryfer u Sandry w pokoju, poszłam do niej sprawdzić o co chodzi, bo po drugiej dobiegły mnie jej miauki, a tam lodówka. Dobrze, że ma ciepły śpiworek skoro ma matkę sklerotyczkę. Od piątku ocieplenie i przeskok o 15 stopni, więc już szykuję Ketonal Forte, bo sama kawa nie da rady utrzymać mnie przy życiu.
Ulice są przejeznde, bo cały śnieg leży po bokach, w związku z tym nie ma jak zaparkować. Dziś rano myślałm, że rozpędem wbiję się w zaśnieżone miejsce parkingowe i wbiłam się... do połowy, a ptem zawisłam. Ani do przodu, ani do tyłu, a dupa mi strczy na pół ulicy. Pięknie! Kurwa, pięknie, pomyślałam. Zrobiło mi się gorąco, zdjęłam okulary przeciwsłoneczne, włączyłam awaryjne i zaczęłam myśleć co tu zrobić...Samochody mnie jakoś omijały, aż tu nagle jeden się zatrzymuje, wysiada z niego dwóch panów i pomagają mi bez słowa. Najpierw próbowali mnie wypchnąć, ale szybko okazało się, że zawisłam na dobre, już myślałam, że mnie zostawią, bo wysilali się, a ja nawet nie drgnęłam, a tu jeden z nich skoczył do bagażnika po łopatę. Trzy minuty i byłam na chodzie. Myślałam, że będą chcieli pieniądze za usługę, a panowie życzyli mi dobrego dnia i pojechali. Wspaniała, obywatelska uczynność! Chociaż podejrzewam, że gdybym była opasłym panem z wąsem, mogliby mi tej uczynności poskąpić ;-)

PS. Franek wrócił. Horoskop się nie sprawdził. Mama Franka zaczyna wracać do formy. Jest okej.

sobota, 28 stycznia 2012

01/28/2012

No i poleciał do tego Mediolanu. Mówi, że plucha, a u nas słońce i nie szkodzi, że -9. Zgubiłam linka do ósmego sezonu Desperate Housewifes, więc wieczorem rozmroziłam bigos, wypiłam kieliszek czerwonego wina i spałam jak dziecko... do 5 rano, bo Sandra postanowiła dziś być rannym ptaszkiem, sobota w końcu, po co mam się wyspać. Próbuję zebrać się w sobie i nadrobić zaległą redakcję, ale idzie mi opornie... jak brama po śniegu.

piątek, 27 stycznia 2012

01/27/2012

Przestało wiać, przestało padać, teraz za to mamy -10, a w nocy ma być -20. Zimno mi było w Polsce, to teraz mam "lekkie zimy w południowym kraju". Kurwa. To co się działo przez ostatnie dwa dni na drogach, to był dramat. Ludzie  uwięzieni w samochodach stali w zaspach bez wody i jedzenia po 24 godziny (ciekawe, czy rozpuszczali sobie śnieg, a może lizali sople? wiecie, że pamiętam smak sopli z przedszkola?).
Na tarasie zrobiła nam się zaspa do pasa, dla równowagi w garażu mam wodę po kostki. Pług był u nas dwa razy, co oznacza, że droga teoretycznie jest przejezdna. Skończyła mi się sól. Bolą mnie ręce od szarpania się z bramą, która oczywiście musiała przymarznąć, ale i tak jest lepiej niż w zeszłym roku. A Franek ma dziś lecieć do Mediolanu, wcale mi się to nie podoba, ale jest szansa, że nie będzie działać lotnisko. Mama Franka mówi, żeby nie leciał, bo ma zły horoskop... w tym szaleństwie jest metoda.

środa, 25 stycznia 2012

01/25/2012

A jednak maszyna do odśnieżania nie wystraszyła zimy. Sypnęło i u nas. Wieczorem jeszcze padał deszcz, a jak wychodziliśmy z kina (byliśmy na "J.Edgard" - świetny! DiCaprio jest genialny, można go lubić albo nie, ja na przykład go nie lubię, ale aktorem jest znakomitym), to śnieg wcale nie padał tylko napierdalał tak, że świata nie było widać. Rano myślałam, że nie wyjedziemy, bo oprócz tego że sypnęło, to jeszcze zawiało i miejscami mamy dwumetrowe zaspy. Ma padać do jutra. Władze ogłosiły "kod pomarańczowy", co znaczy że nie jest wesoło. Ciekawe, czy do nas na wieś dojedzie pług i czy dostaniemy się z powrotem do domu. A dziś rano koleżanka przysłała mi zdjęcia z urlopu z... Maui aaaaa! No comment, bo szlag mnie trafi.

wtorek, 24 stycznia 2012

01/24/2012

Były urodziny, była szopka, bo tutaj nie wystarczy tort i świeczka (a tak na marginesie, tort był szałowy, w kształcie jedynki, czekoladowy, oblany różowym marcepanem, przystrojony w kolorowe gwiazdki... aaaaa zwariowałam!), zanim dziecko zdmuchnie świeczkę (oczywiście moje dziecko nie wiedziało, o co chodzi, więc jedną rękę wsadziła w środek tortu, a drugą chciała złapać płomień) odprawia się różne czary-mary. Szkoda, że nasza chrzestna nie potrafiła wytłumaczyć mi znaczenia rytuałów, bo sama tylko wyczytała w necie co po kolei należy robić. Obrządkiem kierowali chrzestni (a mamy ich czwórkę, bo Franek chciał być poprawny). Najpierw posadzili Sandrę na wiaderku z wodą przykrytym drewnianą deską do krojenia i nad głową przełamali jej drożdżowy chleb (który potem musieliśmy zjeść cały, żeby dziecko miało w życiu szczęście). Potem chrzestna obcięła Małej kosmyk włosów z przodu, drugi z tyłu, przykleiła woskiem do srebrnej monety i zamknęła w pudełeczku. A na koniec położyli na tacy różne przedmioty i z tego co dziecko wybierze wróży mu się przyszłość. Sandra wybrała książkę, ale była za duża, żeby ją podniosła, więc chwyciła za kieliszek z winem, potem za nożyczki, szminkę i lusterko dentystyczne. Myślę, że będzie się w życiu dobrze bawić. ;) Moja mała, kochana pani dentystka. Ja też leczyłam misiom zęby, geny, geny, wszystko geny! ;))) A ten cały obrządek to trochę cygańsko-pogański, ale wesoło było.

czwartek, 19 stycznia 2012

01/20/2012

Niech mi ktoś wytłumaczy, dlaczego największe pierdoły zawsze jeżdżą środkowym pasem.

01/19/2012

Wszystko dobrze, ale chyba jednak jestem nienormalna. Cieszę się, że mamy Emmę, jest dużo łatwiej naprawdę. I cieszę się, że znowu pracuję z biura. Ale... no właśnie, ale jestem zazdrosna, że to Ona, a nie ja, spędza cały dzień z Sandrą. Źle mi. Wiem, to bez sensu. Zupełnie jak Osioł z Fredry.

Ale żeby nie myśleć o głupotach, to mam do zaplanowania urodziny Sandry. Miało być skromnie, w najbliższym gronie, tort, rodzice, chrzestni, przyjaciele, no i wyszło... 23 dorosłe osoby plus my, plus ośmioro dzieci. Jutro przylatują moi rodzice, mama nastawiona na robienie ciast i bardzo dobrze, bo czymś muszę w końcu ich nakarmić. Menu mam proste, wodotrysków nie będzie, tylko perspektywa zakupów w sobotę mnie trochę przeraża, ale nie mam kiedy indziej. A no i tort muszę zamówić.

Na dodatek mamy lekkie jazdy z rodzicami Franka, bo tydzień temu mama miała wszepiony stymulator, wobec czego raz jest lepiej, raz gorzej. Generalnie to ma dosyć i najbardziej to by chciała, żeby wszyscy się od niej odpierdolili, więc strzela fochy, rozumiem ją doskonale, też miałabym po kokardki. Możecie sobie wyobrazić, że służba zdrowia w Rumunii śpiewająca nie jest. Okej nie ma karaluchów na ścianach, ale do standardów europejskich to jednak im trochę brakuje. No i każdy lekarz mówi jej co innego i co drugi dzień zmienia leki.

A propos służby zdrowia i Rumunii, od ostatniego piątku w Bukareszcie i kilku innych miastach, co wieczór zbierają się mieszkańcy, by wspólnie wyrażać swoje niezadowolenie z działań rządu. Ludzie chcą zmian, ale nikt ich nie słucha. Prezydent, który dotąd prawie codziennie pojawiał się w TV w każdych wiadomościach - milczy. Premier - gada od rzeczy. Protestujący są coraz bardziej wkurwieni i jeśli tak dalej pójdzie, to przestaną być pokojowi, chociażby po to, żeby zwrócić na siebie uwagę świata.

wtorek, 17 stycznia 2012

01/17/2012

Rok temu też był słoneczny dzień. Pamiętam dokładnie, jak film klatka po klatce.
Pamiętam, jak o piątej rano poszłam do łazienki i z ulgą myślałam, że minęła jeszcze jedna noc i wszystko jest w porządku. Godzinę później obudziłam się i z przerażeniem odkryłam lepkie ciepło między nogami. Krew. Chyba dosyć dużo, pomyślałam. Wtedy jeszcze nie widziałam dokładnie jak dużo, bo wielki brzuch ograniczał mi widoczność, tylko Franek miał dziwny wyraz twarzy i kazał mi się nie ruszać. W ciągu trzech minut był na równych nogach, ręczniki, ubranie na piżamę, torba, wychodzimy.
Na materacu została wielka czerwona plama. Pierwsza noc w nowym domu. Najgorsze było zejście po schodach. Po każdym kroku czułam strużki krwi na udach. Nie pamiętam czy płakałam, ale byłam przerażona. Franek też. Jeden ręcznik, drugi, w końcu w samochodzie.
W szpitalu byliśmy w ciągu 5 minut. Franek poleciał po lekarza, ja czekałam w samochodzie i modliłam się: Boże proszę Cię, żeby wszystko było w porządku. Jakimś cudem o siódmej zaczynała dyżur moja doktor prowadząca. USG, KTG wszystkie parametry w normie, test na wody nieczytelny. Widziałam ulgę na jej twarzy. Ale starsza położna pokręciła głową: "Na moje oko pani doktor, to jednak wody płodowe." Zrobiły  więc jeszcze jeden test. A jednak wody. Dalsze czekanie mogłoby być ryzykowne. "No to spotykamy się na sali operacyjnej" westchnęła, a ja pojechałam na wózku do pokoju.
Szpital był prywatny, na dodatek dobrze mi znany, bo w ostatnich miesiącach ciąży byłam tam co tydzień. Wszyscy na mnie chuchali i dmuchali, ale i tak się bałam. W ciągu pół godziny przygotowali mnie do operacji, anastezjolog, położna, pielęgniarki, wenflony, Franek wchodził i wychodził, obiecywał że wszystko będzie dobrze i nie mam się czego bać. W końcu pojechałam na górę. Anastezjolog tłumaczył co mam robić podczas podawania znieczulenia, a ja się trzęsłam jak galareta, w końcu mnie uspokoili i wbili igłę w kręgosłup, poszło jak trzeba, nic nie czułam. Znałam wszystkich, którzy byli na sali, anastezjolog, jego asystent, moja doktor, mój lekarz położnik od USG, neonatolog i dwie albo trzy pielęgniarki. Powiedziałm im, że absolutnie nie chcę wiedzieć co się dzieje, więc anastezjolog siedział obok mnie, trzymałam go za ręce i wypytywałam, o żonę, dzieci, zimowe wakacje, czy jeżdzi na nartach, aż tu nagle słyszę płacz. Płacz mojej Sandry! Wszystko jest okej, jest malutka, ale silna i zdrowa, dostała 9 punktów bo miała podrażnioną skórą, ląduje na mojej piersi, jest wspaniale. Boże dziękuję Ci... jaka ona malutka!
Potem odetchnęłam sobie wziewnym czymś tam, zrobiło mi się naprawdę błogo, odpłynęłam. Obudziłam się w znakomitym humorze, chrzaniłam trzy po trzy, dziękowałam wszystkim, opowiadałm dowcipy i musiałam być naprawdę śmieszna, bo nikt nie krył rozbawienia. Ściskali mnie, gratulowali i zawieźli na salę pooperacyjną, żebym odpoczęła i żeby mi wróciła władza w nogach. Przyszedł Franek, ucałował, nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, w końcu powiedział, że przyjdzie wieczorem, jak mnie przewiozą z powrotem do pokoju.
I wtedy właśnie wyszło słońce, patrzyłam na błękitne niebo za oknem na przeciwko mnie i poczułam, że jestem absolutnie szczęśliwa, jak jeszcze nigdy w życiu.

poniedziałek, 16 stycznia 2012

01/16/2012

Chaos. Dwa psy i dziecko, to już jest jednak chaos, szczególnie rano. Oczywiście wszyscy na raz musimy być wtedy w kuchni... Sandra ucieka, psy wariują, bo jeden ma połkąć pastylkę, a drugi dostać krople do ucha, Franek wydaje polecenia Emmie i próbuje utrzymać łeb psa między nogami, Emma się miota, ja próbuję koordynować ich działania, jednocześnie robiąc śniadanie i zapobiec samodzielnej ucieczce Sandry po schodach. Fajnie jest.

wtorek, 10 stycznia 2012

01/10/2012

Wróciłam do biura. Koniec z pracą z domu. Tak jest zdrowiej, chociaż wcale nie łatwiej. No to kończę, bo przecież jestem w pracy.

piątek, 6 stycznia 2012

01/6/2012

Ćwiartowanie ptactwa chyba będzie moim nowym hobby. Tym razem kaczka. A było to tak. Przyjechał znajomy pan i przywiózł nam wino domowej roboty (tutaj prawie wszyscy sami robią wino, wspaniali ludzie!), zakwas na barszcz (!?! że też ktoś pomyślał, że będę robić barszcz, ale okej niech będzie) i kaczkę. Podziękowałam, dygnęłam nóżką, ciężką torbę (to wino i barszcz - pomyślałam) postawiłam w kuchni i tyle. W końcu przypomniałam sobie o kaczce i pomyślałam, że to ładny noworoczny zwyczaj częstować kogoś kaczką i chętnie jej spróbuję... a tu guzik. To znaczy kaczka jest owszem, ale cała dorodna z płuckami w środku. O ja pierdolę... westchnęłam, bo naprawdę, dłubanie w ptakach tak średnio mi pasuje, jeszcze mam traumę po indyku. No ale co miałam robić, całej nie upiekę, bo boję się, że spieprzę, a szkoda by było, oddziabałam więc jak indykowi, skrzydła, nogi itd. i piekłam w kawałkach. Wytopiło mi się chyba półtora litra tłuszczu (z którym nie wiem co zrobić) a mięso pokroiłam i wrzuciałam do sosu z jabłkami. Wyszło super, ale jemy trzeci dzień, bo kaczka była wyjątkowo okazała. Franek powiedział, że on już wyczerpał limit jedzenia kaczki na cały 2012 rok...ja chyba też.  A wczoraj Sandra sama wdrapała się po schodach na piętro. Na czworaka oczywiście. Asekurowałam ją i od samego patrzenia tak się spociłam, że chyba dostanę zawału, jak ona zacznie chodzić. A to dopiro pierwszy rok, muszę wrzucić na luz, bo się wykończę. 
I tak to, a za oknem jakieś szare gówno. Gdzie jest wiosna, która tu była wczoraj?

czwartek, 5 stycznia 2012

01/4/2012

No i jesteśmy w Nowym Roku. Szybko. Jak dlamnie to już mogłaby być wiosna. Wczoraj słońce i 10 stopni, aż chce się żyć. Dziś w nocy śniło mi się, że zgubiłam Sandrę na basenie i na dodatek na ruchomych schodach. Nie poleciałam do niej do pokoju tylko dlatego, że słyszałam jak sobie gada rano. Koszmar. A przede mną zamknięcie roku. Ostatnie na tym stanowisku, chyba zrobię je z pieśnią na ustach.