poniedziałek, 3 września 2012

09/03/2012

Nie wiem od czego zacząć, bo ostatni raz jak tu byłam, to wyjeżdżaliśmy z Transylwanii, a teraz wróciliśmy z Wietnamu i muszę to jakoś połączyć, i nie wiem jak. W Azji byliśmy we dwoje, bo uważam, że ciąganie niespełna dwuletniego dziecka na drugi koniec świata nikomu nie służy. Tęskniłam za Sandrą bardzo i oczywiście trzęsłam się z niepokoju, ale panowałam nad tym. Franek był do rany przyłóż. Prawie trzy tygodnie przez 24 godziny na dobę byliśmy sami i ani razu nie chciałam go zabić.

To może powiem teraz trochę o Wietnamie, a w między czasie jaki mi się coś przypomni to napiszę co się działo tutaj, czyli w domu, działo się dużo oczywiście, rodzice Franka byli na posterunku, bo bez nich to by się świat zawalił, jakby ktoś nie wiedział.

Tym razem byłam przygotowana, poczytałam Lonely Planet i National Geographic, bo planowaliśmy cały wyjazd sami, więc musiałam wiedzieć co, jak i gdzie. Wietnam budzi skrajne emocje, albo zachwyt albo niechęć. Jedni piszą że smród, bród i ubóstwo, inni pieją nad kuchnią, kulturą, przyrodą i nie wiem czym jeszcze. Ja powiem tak, w Wietnamie jest wszystko, i syf, i ekskluzywne restauracje, azjatycka tandeta i jedwabne suknie. Jest polska wódka i amerykańskie czekoladki. Są slumsy i biurowce z londowiskami dla helikopterów. I przede wszystkim są skutery, wszędzie i ze wszystkim. Czteroosobowa rodzina na skuterze nie budzi sensacji. Wietnamczycy na skuterach przewożą wszystko, dzieci, miotły, owoce, warzywa, materiały budowlane, kury, dywany, no i oczywiście towary różnej maści na sprzedaż.

Do Wietnamu lecieliśmy przez Dubaj, gdzie spaliśmy jedna noc, Boże słodki, tam jest tak gorąco, że nawet ja wymiękam, a mi jest przecież ciągle zimno. Ale o Dubaju będzie później. Wylądowaliśmy w Ho Chi Minh City, czyli dawnym Saigonie i tak naprawdę to nie bardzo wiedzieliśmy czego się spodziewać. Lotnisko jest właściwie w mieście, hotel mieliśmy zarezerwowany, oczywiście bo Franek nie lubi niespodzianek, transfer do hotelu też, ale w Wietnamie spokojnie można brać taksówki. Są tanie, a taksówkarze raczej nie oszukują, bo się boją komunistycznych władz. Generalnie jest tłok, na chodnikach wszyscy siedzą i jedzą, szczególnie wieczorem, a na ulicach wszędzie skutery. Samochodów jest stosunkowo mało, bo mają tam jakiś skandaliczny podatek, poza tym nikomu się nie opłaca jazda samochodem, no chyba, że jest taksówkarzem, albo pracuje dla rządu. Wieczorem trafiliśmy do latino baru, który nas zszokował przez sam fakt, że w ogóle był, nie wspominając o imprezie.

HCMCity jest duże, duszne, tłoczne, biznesowe, brudne, chaotyczne, jednym słowem Saigon. Pojechaliśmy na północ, zobaczyć tunele Cu Chi, w których w czasie wojny Wietnamczycy stawiali opór Amerykanom. Boże, jaką ci ludzie mieli wolę walki, że przez lata i prawie bez żadnego wsparcia z północy, skutecznie bronili się przed amerykańskimi bombardowaniami i nawet udawało im się co jakiś czas dziabnąć jakiś czołg. Jak się okazało razem z nami tunele zwiedzał amerykański weteran, ale nie miałam odwagi spytać się go co myśli.

Dwa dni w Saigonie wystarczą, co prawda nie zobaczyliśmy China Town, ale wydaje mi się, ze niewiele różni się od tych, które już widziałam. Tak, oczywiście jadłam sajgonki, nie wiem dlaczego my je tak nazywamy, bo po angielsku to Spring Rols, nawet po rumuńsku to są wiosenne zawijaski. Pyszne w każdym razie z wieprzowiną albo z krewetkami. Jadłam też maniok, w smaku przypomina trochę stare rozgotowane ziemniaki, ale z solą jest możliwy.

Z HCMCity polecieliśmy do Hanoi, zupełnie inna bajka. Ciaśniejsze, bardziej kolonialne, tradycyjne, turystyczne. Domy jak z klocków i wszystkie wąskie, miałam wrażenie, że na jednym poziomie jest tylko jeden pokój i schody, niektóre miały nawet 5 pięter. Nie wiem czy to przez tajfun, który o nas zahaczył, ale w Hanoi jest naprawdę mokro. Wilgotność na poziomie 80-90%, więc koszulka przylepia się do ciebie w 5 minut.
W Hanoi jest mauzoleum Ho Chi Minh i pomnik Lenina. Nie zdążyliśmy zobaczyć mumii Wodza, bo godziny otwarcia mauzoleum nie były z nami kompatybilne, ale byliśmy w jego muzeum, ciekawe.
W starym Hanoi wszystkie ulice są tematyczne, na jednej sprzedają kwiaty, na innej śrubki, dalej wentylatory, ubrania, klatki dla ptaków, zdjęcia nagrobne itd. A propos grzebania zwłok, Wietnamczycy nie przywiązują zbyt dużej wagi do religii, większość z nich wyznaje Buddyzm i jego odmiany oraz Taoizm, jest też spora grupa Katolików i Muzułmanów, ale nie o to mi chodziło, w Wietnamie nie pali się zwłok, chowają ciało normalnie w ziemi, ale po trzech latach je odkopują, czyszczą kości i chowają w ostatecznym miejscu spoczynku i to jest podobno bardzo ważne. Cmentarze nie są ogrodzone, ani jakoś specjalnie zadbane, są kolorowe, a nagrobki przypominają małe domki.

Przeczekaliśmy tajfun, który podobno nie był taki groźny, ale jednak 27 osób zabił i ruszyliśmy do Ha Long Bay. Powiem tak, warto było czekać. W przewodniku podają, że w zatoce Ha Long jest ponad 3,5 tysiąca wysepek, my pewnie widzieliśmy jakieś 5% ale zapierają dech w piersiach. Obłędne widoki, szkoda tylko że zielona woda jest brudna. Pływaliśmy statkiem po zatoce prawie 24 godziny, warto.

Prosto z portu w Ha Long pojechaliśmy na lotnisko, żeby dostać się do Da Nang i Hoi An. Mieliśmy w planach też Hue, dawną stolicę Wietnamu, ale przez ten tajfun, co nas zatrzymał w Hanoi, straciliśmy jeden dzień, więc postanowiliśmy skoncentrować się tylko na Hoi An i to była bardzo słuszna decyzja.

Hoi An jest uroczym miasteczkiem, starym portem, który był najpierw okupowany przez Japończyków, potem przez Chińczyków a na końcu przez Francuzów, ale każdy budował i zostawiał po sobie coś wartościowego. Mam wrażenie, że tylko Amerykanie działali destruktywnie, bo zniszczyli większość świątyń w kompleksie My Son, które przetrwały 1500 lat, ale nie przetrzymały nalotów B-52 i historia poszła się wietrzyć. Na szczęście kilka świątyń ocalało, ale to tylko kawałek cywilizacji Champa.
Po Hoi An najlepiej poruszać się na rowerze, wszystko jest w zasięgu ręki, most japoński, świątynie, sklepy z ubraniami, w których szyją na miarę i oczywiście restauracja Cargo, w której jadłam CzaKa i to było coś pysznego. Mogłabym zostać Hoi An jeden dzień dłużej, ale już nie chcieliśmy kolejny raz przekładać biletów, więc polecieliśmy do Nha Trang.

Nha Trang jest nadmorskim kurortem znanym z białych plaż, hodowli homarów i nocnych klubów, ale my mieszkaliśmy trochę dalej, jak się okazało na końcu półwyspu, na który można było dotrzeć tylko łódką. Czułam się trochę, jak na zaginionym lądzie, w drewnianym domku, bez samochodu, nawet bez chodników, bo wszędzie był piasek. Frankowi na początku trochę zrzedła mina jak zobaczył spróchniałe deski, ale potem się oswoił i zaczęło mu się podobać. Codziennie rano budziły nas małpy, które przychodziły pić wodę z basenu, albo wiewiórki, które ganiały się po dachu. Nie oswoiliśmy się tylko z jaszczurkami, które były dosłownie wszędzie. I tak spędziliśmy siedem dni, które po odbytym wcześniej maratonie, były ciekawą odmianą.

A w między czasie u nas w domu, był remont tarasu, bo od roku po kablu od lampy ciekła woda. W czasie remontu była burza i zalało nam duży pokój, kapało na stół, który jak się okazało nie lubi wody i zostały ślady. Przyjechali też znajomi Franka z dzieckiem i zatrzymali się u nas na 5 dni. Ja się stresowałam, że nie mamy wystarczająco dużo jedzenia, a Franek się stresował, że są robotnicy i syf.
Codziennie byli u nas rodzie Franka, którzy doglądali wszystkiego i z każdym telefonem miałam wrażenie, że stają się co najmniej niezbędni. Okej, dobrze że byli, ale bez przesady.
Poza tym wydarzyła się afera u brata Franka, bo dzieci dowiedziały się o kochance i zrobiły (słuszną skądinąd) histerię, co wykorzystała żona i powiedziała, że proszę bardzo, niech wybiera, albo kochanka albo dzieci, bo jak widać one tego nie zniosą. Podobno (to już wiem od mamy Franka) wybrał dzieci i żonę, ale do nikogo się nie odzywa.
Ja z kolei, jak byliśmy w tej Transylwanii rozmawiałam z kochanką brata, powiedzmy sobie szczerze, bardziej przez ciekawość niż życzliwość, ale dowiedziałam się, że ten ich romans trwa trzy lata i teraz w końcu postanowili, tzn. bardziej on niż ona, coś z tym zrobić. Biorąc pod uwagę następne wydarzenia, z dziećmi, trochę im nie wyszło. No cóż, chyba brat Franka trochę się przeliczył, czekając na błogosławieństwo od czternastoletniego syna.
Emma chodzi i wzdycha, nie wiem może się zakochała, w każdym razie ogarniała dom i Sandra jest zdrowa i uśmiechnięta.

Na koniec byliśmy jeszcze jeden dzień w Dubaju. Generalnie nie podniecają mnie szklane domy na pustyni, ale muszę przyznać, że to co jest TAM, robi wrażenie. Burj Khalifa, 828 metrów, najwyższy budynek świata, co prawda, można wjechać tylko na 124 piętro, a my myśleliśmy że to tylko przesiadka, ale i tak było warto. W Dubaju jest potwornie drogo i naprawdę nie wiem kto tam jeździ na zakupy. W sklepach i restauracjach pracują prawie sami Azjaci. Na ulicach tylko samochody, bo w taki upał to można skonać, więc nikt przy zdrowych zmysłach nie wychodzi z samochodu. 34 stopnie o drugiej w nocy i wiatr taki jakby mi ktoś przystawił suszarkę do twarzy. Nie widziałam wielbłądów, ale jeździłam na nartach i to było jedno z dziwniejszych doświadczeń w moim życiu.

A teraz siedzę i obmyślam co tu zrobić na obiad i nie wiem jakim cudem odpowiem na wszystkie nieprzeczytane maile.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz