wtorek, 17 kwietnia 2012

04/17/2012

Dreams are my reality... the only real kind of real fantasy...

No i wróciłyśmy, prosto na obiad Wielkanocny u rodziców Franka. Przysięgam to jakiś Matrix, dopiero co skończyłam święcić jajka, a tu znowu to samo. Szkoda, że z Bożym Narodzeniem tak nie jest, tylko mamy razem. Sandra cały lot chodziła po samolocie i jednemu panu chciała ukraść telefon, a jakiemuś dziecku zjeść serek. Nic tylko ją puścić w miasto samą, na bank coś przyniesie. Myślicie, że to dlatego, że w połowie jest Rumunem, a może wszystkie dzieci tak mają? Boże, jestem okropna.
Po ostatnich doświadczeniach stwierdzam, że lotnisko w Bukareszcie jest bardziej przyjazne mamom samotnie podróżójącym z dziećmi, chociaż nie ma na nim placyków zabaw, a na naszym Chopinie są.
Przypomniało mi się, że jak lądowałyśmy w Warszawie to pan kapitan był tak dowcipny, że powiedział: "Witam Państwa w Warszawie, na lotnisku imienia Fryderyka Szampana." Jasnowidz, czy co? No bo przepowiedział tego szampana jak nic. A skończyło się tak, że złamałam obcas, ponieważ było mi dość asymetrycznie, wspólnie z koleżanką złamałyśmy drugi, jak w reklamie mentosa. Ale to nieprawda, wcale nie było mi wygodnie i cały czas leciałam do tyłu. A teraz muszę oddać buty do szewca, albo kupić nowe.
A dziś Franek leci do Stanów. No i tak będą wyglądały najbliższe dwa miesiące. Ja wracam, on wylatuje, on wraca, mnie nie ma. Tylko jakoś tak wcale mi nie żal. Nie wiem, czy powinnam się martwić, czy poczekać, bo na pewno zatęsknię?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz