czwartek, 3 listopada 2011

11/03/2011

Dziś znowu indyk i tak będzie dopóki nam się nie wyczerpią indycze zapasy.
Z tym indykiem to było tak...
Mniej więcej 3 tygodnie temu postanowiłam, że już czas dać Sandrze mięso, ale nie chciałam zaczynać od hormonalnego kurczaka z Carrefoura, więc zapytałam mamę Franka, czy może zna kogoś, od kogo mogłabym kupić wiejską kurę. Okazało się, że chwilowo kurcząt brak, ale jest indyk. Pani doktor powiedziała, że indyk nadaje się na pierwsze mięso, więc poszłam za ciosem.
Problem z indykiem był tylko taki, że trzeba zamówić całego. Okej, wyobrażałam sobie, że kupimy na spółkę z rodzicami indyka, my weźmiemy piersi dla Sandry, ewentualnie nogę, a oni zaopiekują się resztą. A tu niespodzianka, przyjechał indyk, cały dla mnie, okazały... 11 kg. Całe szczęście, że bez piór i flaków.
Usadziłam go w zlewie, szyjka mu oklapła, całe szczęście nie miał głowy i się na mnie nie patrzył, bo zaczęło mi go być szkoda. Co innego jak się kupuje w sklepie części, nogę, skrzydło, schab, wtedy zwierzę  trzaci swój kształt, a tak w całości, we mnie budzi uczucia. Pozbyłam się jednak uczuć, wzięłam ostry nóż w jedną i telefon w drugą rękę, a następnie śledząc wskazówki ojaca Franka podziabałam ptaszysko. W ten oto sposób mam pół zamrażlnika indyka, a dziś na kolację będą pieczone nogi indycze i marchewka w słupkach na maśle z imbirem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz