piątek, 16 września 2011

09/16/2011

Franek dzwoni z Rzymu i mówi, że właśnie był w Koloseum takim tonem, jakby mi oznajmiał, że kupił chrupki kukurydziane. Normalka, co tam 2000 lat historii. Uduszę go. Albo nie, najpierw musimy tam wrócić razem, żebym w końcu zobaczyła Kaplicę Sekstyńską i wypiła kawę na Piazza della Repubblica, bo nie zrobiłam tego poprzednim razem.

Jednak nie lubię być sama w domu, szczególnie jak wieje. Na pocieszenie obejrzałam w nocy ostatnie odcinki siódmego sezonu "Desperate Housewifes". Wiedziałam, że Tom w końcu odejdzie, powiedzmy sobie szczerze, Lynette jest dobra, ale ma za dużo testosteronu. Za to zabójstwo ojczyma Gabi, który od dawna uznany był za zmarłego, trochę naciągane, chyba po to, żeby coś się działo w następnym sezonie. A pogodzenie Carlosa z Brie to już w ogóle żenada (nikt nie powiedział tego głośno, ale wygląda to mniej więcej tak: "Twój syn zabił moją matką, ja zabiłem ojczyma Gabi; ja nie wydam Ciebie, a Ty nie wydasz mnie... i jesteśmy kwita"). W ogóle to Brie zidiociała, a Suzan zrobiła się płaczliwa i drażni mnie tymi swoimi sarnimi oczami. Ale i tak obejrzę ósmy sezon.

Jutro lecimy do Polski. Niby się nie stresuję, bo Sandra dobrze znosi samoloty, ale podróż z dzieckiem to zawsze niewiadoma. Za każdym razem modlę się, żeby nie zrobiła kupy, albo żeby nie zaczęła płakać, bo wtedy spanikuję.

Będę miała mnóstwo pracy i pewnie jeszcze więcej stresu, ale i tak się cieszę, że lecimy. Franek mówi, że może nas odwiedzi w następny weekend, sprawdzałam bilety, 400 euro, bez sensu, zobaczymy jeszcze, bo przecież nie będzie nas raptem 16 dni. Na razie patrzę na stertę upranych ciuchów i zastanawiam się, czy aby na pewno wszystko wymagają prasowania...

1 komentarz: