poniedziałek, 2 marca 2015

3/02/2015

Wszystko wskazuje na to, że zdążyłam z robotą, przyznaję, że momentami szło jak krew z nosa, ale udało się!
1 marca - pierwszy dzień wiosny. Tak to już! W Bukareszcie od dwóch dni oficjalnie mamy wiosnę, tak więc zgodnie z tradycją wczoraj panowie wręczali paniom martiszory (czyt. marc-iszor). Po nasze pojechaliśmy na specjalnie z tej okazji zroganizowany targ w Muzeum Chłopa. Zdjęć w muzeum nie robiłam, bo orócz tłumu nic nie było widać, ale przykłady martiszorów, są.


Tak wygląda martisor ze sklepu, podejrzewam, że ze stoiska obok Carrefoura. Na obrazku martiszor w kształcie literki M (jak go dostałam, chyba 4 lata temu, myślałam, że to M od mojego imienia, ale skąd! To M od 1 Martie, czyli 1-go marca, ha ha ha), ale martiszorem (jak już pisałam nie raz) może być wszystko, co będzie przewiązane biało-czerwonym sznurkiem (a potem, tak jak na obrazku z prawej strony ten sznurek zawiązujemy na drzewku owocowym). Kominiarz i czterolistna koniczynka maja przynosić szczęście, kilka lat temu modne były żółwie, teraz sowy.

Mój tegoroczny martiszor, to sowa, sama ją sobie wybrałam i zgodnie z tradycja będę nosic przypiętą do ubrania cały tydzień.


Bardzo lubię ten zwyczaj z martiszorami (obecny również w Bułgarii i Mołdawii), choć wciąż biało-czerwony sznurek bardziej kojarzy mi się z polską flaga, niż walką wiosny z zimą :)... I tak sobie myślę, że gdyby jakiś Polak trafił do Rumunii tylko na jeden dzień akurat 1-go marca, mógłby pomyśleć, że to jakiś maniaklny przejaw miłości do naszego kraju.


Tak oto zima w Rumunii sie skończyła, a nasza rodzinna telenowela trwa.
Były urodziny brata Franka i znowu skandal, bo zaprosił nas na obiad do restauracji; nas i rodziców, a że była obecna nowa partnerka z nowym potomkiem, to syn stawił się niechętnie, a córka wcale, wobec czego teściowa przeżywała to sapiąc od rana. Wylała przede mną swoje żale, a ja nic (bo konsekwentnie, NIE DAJĘ SIĘ wciągać w dyskusje) tylko pokiwałam głową. Mam przeczucie, że nie tego ode mnie oczekiwano, no ale trudno, nie mogę inaczej, bo potem znowu będzie, że powiedziałam to i tamto, więc milczę i czuję się jak Szwajcaria w czasie wojny.

Wiosna, wiosna, a ludzie zamiast się kochać, kłócą się... bez sensu.
Moja przyjaciółka pokłóciła sie z mężem, niby to nie pierwszy raz i pewnie nie ostatni, nie po raz pierwszy też chce sie wyprowadzić, ale teraz czuję, że jest już na skraju wyczerpania. Chciałabym jej pomóc, ale nie chcę doradzać, bo moje doświadczenia, są moimi doświadczeniami, każdy z nas jest inny, popełnia inne błędy, mamy tez inną wrażliwość. Jej mąż też bombarduje mnie telefonami, odbieram, bo mi na nich zależy, uważam że są dobraną parą, ale przecież mogę sie mylić, więc znowu to samo, chciałabym im pomóc, ale przecież nie jestem poradnia małżeńką. Nie daję się.

Sandra za to ma anginę, ropną, nie chcecie wiedzieć, jak wyglądają jej migdałki, jedziemy więc na antybiotuku. To jej pierwszy doustny antybiotyk, Jeszcze trzy dni. Mam nadzieję, że pomoże, pojutrze w przedszkolu Dzień Mamy (bo dla przypomnienia, 8 marca to w Rumunii święto wszystkich kobiet w tym dzien matki, babki i siostry w jednym), będzie uroczystość, chciałabym żeby poszła, no ale jeśli dalej będzie mieć ropę w gardle, to nici. Mnie też coś rozkłada od czwartku, ból gardła ewoluował w zatkany nos i kaszel, ale... znowu... nie daję się.

A dobra wiadomość jest taka, że znaleźliśmy trzeci sezon House of Cards w sieci, jest genialny, w sobotę oglądaliśmy do czwartej nad ranem.

3 komentarze:

  1. OOooo! Nasze bułgarskie marteniczki :) Troszkę inaczej niż w Bułgarii, ale ja bardzo lubię te czerwono-białe bibelotki. Między innymi dlatego, że mają takie piękne barwy :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak, tak! myślałam o Tobie jak pisałam ten post :))))

      Usuń
  2. śliczny martisor , ta Twoja sówka, nie ma to ja ręczna robota.
    Duzo zdrówka dla Sandrusi.

    OdpowiedzUsuń