Wróciliśmy. Szczęśliwi, trochę opaleni, troche kaszlący i fizycznie zmęczeni do granic możliwości, przynajmniej ja. Samotny lot transatlantycki z dzieckiem do miejsca, w którym się wcześniej nie było, jest wyzwaniem. (Dalczego samotny, skoro byliśmy razem? A to już taka logistyka specjalna Franka, bo łączył przyjemne z pożytecznym.) Byłam dobrze przygotowana, w końcu Sandra lata ze mną od czwartego miesiąca życia, ale kaszel, katar i sraczka u dziecka w trakcie dziewięciogodzinnego lotu, to za dużo nawet dla mnie.
Ale potem... potem było już tylko lepiej, ciepły wiatr od oceanu, mewy i zamki z piasku.
Wróciliśmy do szarego i mokrego Bukaresztu, ale to nic, bo ten tydzień na słońcu mnie naładował i przygotował na zimową zawieruchę. Nawet Święta mi nie straszne, chociaż będą bez moich rodziców, ale cieszę się, mimo wszystko.
W najbliższy weekend dwa razy goście, nasze tradycyjne już Christmas Party a la maison, urobię się po pachy, ale cieszę się, no naprawdę się cieszę na ten weekend, chyba zupełnie mi odbiło, albo jeszcze w pełni nie jestem świadoma, co oznacza kolacja dla 12 doroslych i szóski dzieci. Ahoj przygodo! :)
Nie mogłaś mnie zabrać??-;))
OdpowiedzUsuńGdzie Was poniosło tym razem?
Kurczę, gdziekolwiek, i tak zazdroszczę-;)
Ha, ha, ale nie leciałyśmy przez PL ;)))
Usuń