poniedziałek, 14 lipca 2014

07/14/2014

Gura Portitei (czyt. Porticej), nie wiem jak to przetłumaczyć, w każdym razie to nie jest żadna góra, tak się nazywa moje ulubione miejsce na rumuńskim wybrzeżu. Byliśmy tam rok temu i teraz właśnie stamtąd wróciliśmy. To kawałek piasku i lądu pomiędzy Jeziorem Golovita, a Morzem Czarnym. Kilka bungalowów krytych strzechą, jeden bar, restauracja, kawałek dalej kemping na plaży i całe mnóstwo muszelek. Miejsce zupełnie inne niż postkomunistyczne i nowobogackie kurorty wokół Konstancy. Dotrzeć tam można tylko łódką i jest naprawdę rajsko, jedyne minusy to komary w dużych ilościach i rozmiarach oraz wszechobecny zapach wilgoci, taki że wchodzi we wszystko, i ciuchy idą do prania bez względu na to czy były używane, czy nie.
Tak to mniej więcej wygląda:



Domki po zewnętrznej stronie mają swoje własne zejścia do wody, o tej porze roku okupowane głównie przez żaby, a woda mimo niezachęcającego koloru wcale nie śmierdzi. 

 Plaża jest z leżakami i parasolkami...
...i taka bardziej dzika.
Ani na jednej, ani na drugiej tłoku jak widać nie ma.

Na pamiątkę zabrałyśmy do domu całą kolekcję muszelek, razem z piaskiem, z dużą ilością piasku, który wysypał nam się do torby w drodze powrotnej, co jak się można domyślać niezmiernie mnie ucieszyło... ;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz