Wczoraj Franek zapomniał, że mamy gości. Przez chwilę chciałam go zabić, ale on wcale nie zapomniał MI powiedzieć, tylko zapomniał w ogóle, więc został ułaskawiony. A mnie uratowała zupa dyniowa i prawie gotowy sos do spaghetti, wyszło pysznie.
Mama Franka za to się martwi, zawsze i wszystkim, jak nie dzieje się nic szczególnego, to tym też się martwi. A najbardziej boi się raka (chociaż na jej miejscu, bałabym się nadciśnienia albo udaru mózgu) i wokół siebie wynajduje coraz to nowe przypadki choroby nowotworowej, domyślam się że to i tak sprowadza się do lęku przed śmiercią. Doprowadza mnie to do szału, ale nie tylko to, bo każdy problem, każda duperela jest wyolbrzymiona do rozmiarów Kilimandżaro i zamiast cieszyć się tym co ma, siedzi i się martwi. Mam nadzieję, że mama Franka nigdy nie zachoruje na nic naprawdę poważnego, bo wtedy będziemy mieć wszyscy przesrane.
To tak w ramach przemyśleń piątkowych i że life is beautiful.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz