wtorek, 20 marca 2012

03/10/2012

Podróżowanie w pojedynkę wcale nie jest takie fajne jak mi się wydawało. Nie ma się z kim pośmiać, nie ma komu zostawić torby pod opieką, żeby pójść siku i tak dalej. Skończyłam czytać pierwszą książkę już w połowie drogi. Najpierw był koszmarny tłok na lotnisku, żeby zdążyć musiałam się wepchnąć do kolejki udając, że nic nie rozumiem, po czym celnik zagadał do mnie po polsku i o mało nie umarłam, bo powiedział coś w stylu "co dobrze, dzobrze?" powtórzył to jeszcze dwa razy, więc postanowiłam jednak ujawnić swoją znajomość rumuńskiego, żeby dowiedzieć się o co chodzi. A on się pyta, czemu wpycham się do kolejki. No Chryste Panie, bo jest 6.30 a ja mam samolot o 6.30 nie widzisz karty pokładowej debilu? - tak pomyślałam, ale mówiąc odpuściłam debila. Dowiedziałam się, że jest opóźnienie, luz, fajnie, że koś coś powiedział pasażerom. Potem w samolocie siedziałam obok chłopczyka, takiego jak Sandra. Spał cały czas i pachniał jak Sandra, a ja miałam łzy w oczach i powstrzymywałam się, żeby go nie przytulić. Wylądowałam, zjadłam śniadanie, wypiłam włoską kawę, potem czytałam, potem zjadłam włoską pizzę, potem szukałam przystanku autobusowego, potem znalazłam autobus, który okazał się busem i po kolejnych czterech godzinach byłam na miejscu. Ojciec czekał w drzwiach, a ja czekałam, żeby w końcu z kimś porozmawiać. Boże jak cudownie, że można do kogoś mówić... i to po polsku!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz