piątek, 6 stycznia 2012

01/6/2012

Ćwiartowanie ptactwa chyba będzie moim nowym hobby. Tym razem kaczka. A było to tak. Przyjechał znajomy pan i przywiózł nam wino domowej roboty (tutaj prawie wszyscy sami robią wino, wspaniali ludzie!), zakwas na barszcz (!?! że też ktoś pomyślał, że będę robić barszcz, ale okej niech będzie) i kaczkę. Podziękowałam, dygnęłam nóżką, ciężką torbę (to wino i barszcz - pomyślałam) postawiłam w kuchni i tyle. W końcu przypomniałam sobie o kaczce i pomyślałam, że to ładny noworoczny zwyczaj częstować kogoś kaczką i chętnie jej spróbuję... a tu guzik. To znaczy kaczka jest owszem, ale cała dorodna z płuckami w środku. O ja pierdolę... westchnęłam, bo naprawdę, dłubanie w ptakach tak średnio mi pasuje, jeszcze mam traumę po indyku. No ale co miałam robić, całej nie upiekę, bo boję się, że spieprzę, a szkoda by było, oddziabałam więc jak indykowi, skrzydła, nogi itd. i piekłam w kawałkach. Wytopiło mi się chyba półtora litra tłuszczu (z którym nie wiem co zrobić) a mięso pokroiłam i wrzuciałam do sosu z jabłkami. Wyszło super, ale jemy trzeci dzień, bo kaczka była wyjątkowo okazała. Franek powiedział, że on już wyczerpał limit jedzenia kaczki na cały 2012 rok...ja chyba też.  A wczoraj Sandra sama wdrapała się po schodach na piętro. Na czworaka oczywiście. Asekurowałam ją i od samego patrzenia tak się spociłam, że chyba dostanę zawału, jak ona zacznie chodzić. A to dopiro pierwszy rok, muszę wrzucić na luz, bo się wykończę. 
I tak to, a za oknem jakieś szare gówno. Gdzie jest wiosna, która tu była wczoraj?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz