wtorek, 17 stycznia 2012

01/17/2012

Rok temu też był słoneczny dzień. Pamiętam dokładnie, jak film klatka po klatce.
Pamiętam, jak o piątej rano poszłam do łazienki i z ulgą myślałam, że minęła jeszcze jedna noc i wszystko jest w porządku. Godzinę później obudziłam się i z przerażeniem odkryłam lepkie ciepło między nogami. Krew. Chyba dosyć dużo, pomyślałam. Wtedy jeszcze nie widziałam dokładnie jak dużo, bo wielki brzuch ograniczał mi widoczność, tylko Franek miał dziwny wyraz twarzy i kazał mi się nie ruszać. W ciągu trzech minut był na równych nogach, ręczniki, ubranie na piżamę, torba, wychodzimy.
Na materacu została wielka czerwona plama. Pierwsza noc w nowym domu. Najgorsze było zejście po schodach. Po każdym kroku czułam strużki krwi na udach. Nie pamiętam czy płakałam, ale byłam przerażona. Franek też. Jeden ręcznik, drugi, w końcu w samochodzie.
W szpitalu byliśmy w ciągu 5 minut. Franek poleciał po lekarza, ja czekałam w samochodzie i modliłam się: Boże proszę Cię, żeby wszystko było w porządku. Jakimś cudem o siódmej zaczynała dyżur moja doktor prowadząca. USG, KTG wszystkie parametry w normie, test na wody nieczytelny. Widziałam ulgę na jej twarzy. Ale starsza położna pokręciła głową: "Na moje oko pani doktor, to jednak wody płodowe." Zrobiły  więc jeszcze jeden test. A jednak wody. Dalsze czekanie mogłoby być ryzykowne. "No to spotykamy się na sali operacyjnej" westchnęła, a ja pojechałam na wózku do pokoju.
Szpital był prywatny, na dodatek dobrze mi znany, bo w ostatnich miesiącach ciąży byłam tam co tydzień. Wszyscy na mnie chuchali i dmuchali, ale i tak się bałam. W ciągu pół godziny przygotowali mnie do operacji, anastezjolog, położna, pielęgniarki, wenflony, Franek wchodził i wychodził, obiecywał że wszystko będzie dobrze i nie mam się czego bać. W końcu pojechałam na górę. Anastezjolog tłumaczył co mam robić podczas podawania znieczulenia, a ja się trzęsłam jak galareta, w końcu mnie uspokoili i wbili igłę w kręgosłup, poszło jak trzeba, nic nie czułam. Znałam wszystkich, którzy byli na sali, anastezjolog, jego asystent, moja doktor, mój lekarz położnik od USG, neonatolog i dwie albo trzy pielęgniarki. Powiedziałm im, że absolutnie nie chcę wiedzieć co się dzieje, więc anastezjolog siedział obok mnie, trzymałam go za ręce i wypytywałam, o żonę, dzieci, zimowe wakacje, czy jeżdzi na nartach, aż tu nagle słyszę płacz. Płacz mojej Sandry! Wszystko jest okej, jest malutka, ale silna i zdrowa, dostała 9 punktów bo miała podrażnioną skórą, ląduje na mojej piersi, jest wspaniale. Boże dziękuję Ci... jaka ona malutka!
Potem odetchnęłam sobie wziewnym czymś tam, zrobiło mi się naprawdę błogo, odpłynęłam. Obudziłam się w znakomitym humorze, chrzaniłam trzy po trzy, dziękowałam wszystkim, opowiadałm dowcipy i musiałam być naprawdę śmieszna, bo nikt nie krył rozbawienia. Ściskali mnie, gratulowali i zawieźli na salę pooperacyjną, żebym odpoczęła i żeby mi wróciła władza w nogach. Przyszedł Franek, ucałował, nie pamiętam o czym rozmawialiśmy, w końcu powiedział, że przyjdzie wieczorem, jak mnie przewiozą z powrotem do pokoju.
I wtedy właśnie wyszło słońce, patrzyłam na błękitne niebo za oknem na przeciwko mnie i poczułam, że jestem absolutnie szczęśliwa, jak jeszcze nigdy w życiu.

2 komentarze:

  1. Ech-;))))
    Się wzruszyłam-:))

    100 lat dla Was, Dziewczyny-;))
    M.

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziękujemy!
    Ufff nareszcie udało mi się wstawić komentarz ;))))

    OdpowiedzUsuń